środa, 6 września 2017

Ernest Cline - Player One


Tytuł: Player One
Autor: Ernest Cline
Wydawnictwo: Amber
Opis: Rok 2044. Kryzys zrujnował największe mocarstwa. W Ameryce ludzie głodują i zamarzają na ulicach. Miasta zamieniły się w osiedla slumsów i przyczep kampingowych.Osiemnastoletni Wade ucieka od rzeczywistości i cały wolny czas spędza w OASIS, globalnym wirtualnym świecie, w którym każdy może być tym, kim chce. To internet nowej generacji, wszechobecna symulacja, gdzie można robić wszystko – żyć, uczyć się, bawić i kochać.
Ocena: 2/6

Rok 2044. Świat pogrążony jest w biedzie i głodzie ze względu na panujący kryzys energetyczny. Jedyną ucieczką od paskudnej rzeczywistości jest OASIS, wirtualna rzeczywistość, w której każdy może być kim chce. Tutaj można chodzić do szkoły, bawić się, pracować czy zakochać, w OASIS wszystko jest możliwe. Pięć lat wcześniej, kiedy umiera twórca OASIS, James Halliday, świat ogarnia szaleństwo. Bezdzietny Halliday postanawia przekazać całą swoją fortunę temu, kto pierwszy odnajdzie jego jajo wielkanocne (ang. easter egg – nawiązania do gier, filmów, muzyki, ogólnie pojętej popkultury zamieszczane przez twórców tychże) w OASIS. Rozpoczyna się wyścig.  Jajogłowi pracują w pocie czoła, by odnaleźć pierwszy klucz, który ma ich poprowadzić dalej do zwycięstwa. Mijają lata. Kiedy większość dała już za wygraną, tablica wyników zmienia się i na pierwszym miejscu pojawia się imię tajemniczego Parzivala.

Świat przedstawiony w Player One jest świetny. Nie mówię tu o świecie realnym, bo ten opisany jest jedynie po łebkach. Wszędzie rdzewiejące pojazdy, porzucone przez właścicieli, których nie było stać na paliwo, a „dom” Wade’a Wattsa to jedna z wielu przyczep, które stoją jedna na drugiej. Świat wirtualny natomiast jest czymś, co chciałabym zobaczyć. OASIS jest podzielona na sektory, w każdym sektorze mogą znajdować się dziesiątki/setki mniejszych i większych planet, z których każda rządzi się własnymi prawami. Tu zalety się kończą.

Jako że rzeczywistość OASIS jest dużo bardziej atrakcyjna od świata realnego, cała ludzkość spędza tu swoje dnie (chyba że jest jednym z niewielu szczęśliwców, którzy mają pracę). Gra podobno nie uzależnia, co zostało dowiedzione medycznie. Jednak Wade, jak większość ludzi, robi przerwy jedynie na jedzenie, spanie i siku, a kiedy zakłada na wizjer i rękawice, elementy niezbędne do gry w OASIS, oddycha z ulgą i dopiero tu czuje się jak w domu. To jeden z kilku problemów, jakie mam z Player One. Coś zostaje powiedziane, czytelnik ma w to uwierzyć, ale zachowanie żadnej z postaci tego nie potwierdza. 

Wade jest zagorzałym jajogłowym i wie, że Halliday chciał, żeby wszyscy pokochali to, co on. Słowem: lata 80-te. Halliday uwielbiał ten okres w swoim życiu, kochał każdą grę, serial, film czy muzykę z tamtego okresu i każdemu jajogłowemu wypadało je znać. Zastanawia mnie natomiast jedna rzecz. Wade zna każdy ulubiony serial, film i grę twórcy OASIS. Jeśli Halliday lubił jakąś piosenkę, Wade wiedział wszystko i mam na myśli absolutnie wszystko o tym utworze, wykonującym ją zespole, roku wydania, reszcie piosenek i tekstów z tego albumu, który zresztą znał na pamięć i przesłuchał miliard razy. To samo z filmami/serialami. Watts znał każdą linijkę tekstu ulubionych filmów Hallidaya, bo – jak mówi – ten widział ponad czterdzieści razy i ogląda go kilka razy w miesiącu, a tamten sto pięćdziesiąt siedem (nie żartuję, Wade widział Świętego Graala Monty Pythona 157 razy). Do tego zagrał w każdą ulubioną grę Hallidaya. Również miliard razy i grał w nie tak długo, aż pobił wszelkie rekordy, a potem podobno grał raz na jakiś czas, dla przypomnienia, tak kilka razy w miesiącu. Rzecz polega na tym, że w chwili, gdy poznajemy Wade’a Wattsa konkurs trwa już pięć lat, my znamy go od około pół roku, kiedy mówi nam, że zna na pamięć wszystko, co kiedykolwiek polubił Halliday. To mówi chłopak, który chodzi do szkoły, a więc ma jakieś obowiązki poza przyjemnościami i hobby, którym stało się poszukiwanie jaja. W ciągu tego pół roku chłopak nie zagrał w żadną grę, nie obejrzał żadnego filmu, nie przesłuchał ani jednej płyty, co podobno robił kilka razy na miesiąc/tydzień. Nie lubię, kiedy tak się dzieje. Autorzy mają nieskończone możliwości, jeśli chodzi o fabułę. Nie mają ograniczonego czasu czy środków, nie ogranicza ich technologia. Mogą poświęcić postaci tak wiele kartek, jak tylko im się podoba, jednak Cline ograniczył się do zmuszenia czytelnika, żeby uwierzył w to, co Wade mu powie, nie potwierdzając tego czynami i uważam, że poszedł tu na łatwiznę.

To niesie za sobą konsekwencje w postaci Wattsa, który jest we wszystkim najlepszy. Kiedyś zrobił/posłuchał/obejrzał coś tam i teraz jakoś niespodziewanie sobie o tym przypomniał i rozwiązał zagadkę, która zbliżyła go do wygranej. Spójrzmy chociażby na pierwszy etap: Miedziany Klucz. Jakimś sposobem odkrył lokalizację krypty, w której miał znajdować się klucz. Tam miał się zmierzyć z liczem (takim Kel’Thuzadem, dla graczy WoWa), ale nie pojedynkowali się w tradycyjny sposób, o nie. Mieli zagrać w Jousta, w którego Wade grywał oczywiście pasjami ze swoim przyjacielem Aechem i pokonuje Acereraka za pierwszym razem. Chwilę później okazuje się, że rywalka Wade’a, Art3mis (oasisowa celebry tka, blogerka, w której podkochuje się nasz główny bohater), odkryła kryptę już ponad miesiąc temu, ale nie mogła pokonać licza. Art3mis jako pierwsza zdobywa kolejny klucz, Jadeitowy, a potem pomaga Wade’owi w ostatecznej rozgrywce, bo inaczej przegrałby z tymi złymi, którzy chcą wygrać konkurs i wykorzystać OASIS do niecnych celów. Art3mis jest dużo zdolniejsza i ma znacznie większą wiedzę niż Wade, ale mimo wszystko to on jest w czepku urodzonym szczęściarzem, który wszystko wie, wszystko umie i dostaje to, czego chce bez zbędnego wysiłku, podczas gdy Samantha jest jedynie dziewczyną, którą kocha Wade.

Kiedy chłopak w końcu wyznaje Art3mis, co do niej czuje, ta go odtrąca, co jest raczej oczywiste, bo raczej ciężko jest kochać kogoś, kogo nie widziało się nawet na zdjęciu, ani nie rozmawiało tak na poważnie. Wade popada w czarną rozpacz i nie wie, co ze sobą robić po „zerwaniu” (którego nigdy nie było, bo ta dwójka nawet nie była parą, ale co tam). Do tego wysyła jej kwiaty, wypisuje, wydzwania, mimo że prosiła go, żeby tego nie robił, ale przecież ignorowanie próśb osoby, którą lubisz to oznaka szacunku i dozgonnej miłości. Koniec końców Art3mis i Parzival są razem, bo Player One była przecież jak dotąd niewystarczająco przewidywalna.

Problem kolejny: 
tu w rozmowie z Aft3mis (foto z Kindle, bo jestem zbyt leniwa, żeby przepisywać)
Bo przecież osoba, która czuła się kobietą całe życie, płaci gruby hajs za operacje i terapie hormonalne nigdy nie będzie prawdziwą kobietą, prawda? :)))) Nie wiem nawet, co mam o tym napisać. Przeczytałam, potem przeczytałam jeszcze raz, bo nie mogłam uwierzyć, że Cline tak na serio, ale jednak oczy mnie nie myliły.

Podobała mi się relacja Wade’a z Ache’em. Zawsze wspierali się nawzajem, nigdy nie było sytuacji, gdzie jeden drugiego wystawiłby do wiatru. I wszystko układało się całkiem nieźle, aż dwójka spotkała się w realu. Okazuje się, że H to czarna, krótkowłosa dziewczyna przy kości, która *WERBLE* JEST LESBIKJĄ!!! UUUUUUUHUHUUUU KTO. BY. SIĘ. SPODZIEWAŁ? To oczywiste jest, że jak gruba i krótkowłosa, to na pewno lesba, bo przecież nie może być inaczej. Nie mogłaby być w typie Wade’a, bo jeszcze by się zakochał i okazałoby się, że tak naprawdę Aech wcale nie jest lesbijką, a po prostu czekała na tego jednego jedynego Wattsa. W ogóle lesbijki nie mogą być wątłe i filigranowe, bo takie właśnie kobiety lubi większość mężczyzn, a jak wiadomo istniejemy tylko po to, żeby spełniać ich oczekiwania. Doceniam fakt, że Cline próbował wpleść w fabułę jakąś różnorodność, bo w końcu są tu grające w gry dziewczyny, osoby różnej orientacji i koloru skóry (Daito i Shoto – jajogłowi z Japonii, którzy tu i ówdzie wtrącali japońskie zwroty… *ciarki wstydu*), ale mu to nie wyszło. BARDZO mu nie wyszło.

Gołym okiem widać, że Player One to pierwsza książka Cline’a, w dodatku pisana na szybko, bo mimo że to prawie pięćset stron, to postacie są mdłe, nieciekawe i tak płaskie, że niemal wklęsłe. Cały świat w sumie kręci się wokół Wade’a, który jest chodzącym ideałem, a reszta postaci jest w sumie nieważna, o ile akurat nasz główny bohater ich nie potrzebuje.

Przeczytałam już wiele powieści tego typu i nietrudno jest rozpoznać, kiedy autor wie, co robi, a kiedy po prostu spisuje swoje marzenia, wcielając się w nich w rolę głównego bohatera. Jedyne, czego wymagam, kiedy biorę książkę do ręki, to odrobina realizmu. Postaciom trzeba poświęcić czas, porządnie je opisać, nadać im charakteru, a przede wszystkim sprawić, by nie były perfekcyjne. Dobrze napisana postać musi mieć jakieś wady, słabości, żeby czytelnik mógł się jakoś do niej odnieść, umiał się z nią utożsamić. Tego właśnie szukamy, kiedy czytamy książki.


Playera chciałam przeczytać od dawna i kiedy w końcu mi się udało, powieść okazała się mega zawodem, bo była zwyczajnie płytka i nijaka, mimo ogromnego potencjału. Cóż, pozostaje czekać na filmową adaptację.

***
Długo mnie nie było i raczej marne szanse, że wrócę na stałe. Ten blog nigdy nie był popularny, a 5 komentarzy pod recenzją to był wielki sukces. Wpadnę sobie czasem pożalić się na jakąś książkę i tyle. Do zobaczenia za rok 😆

poniedziałek, 1 lutego 2016

Abigail Barnette - The Boss


Tytuł: The Boss
Autor: Abigail Barnette (Jennifer Armintrout)
Wydawnictwo: CreateSpace Independent Publishing Platform
Opis: Sophie Scaife almost ran away once, trading her ticket to college for a ticket to Tokyo. But a delayed flight and a hot one-night stand with a stranger changed her mind, putting her firmly on track to a coveted position at a New York fashion magazine. When the irresistible stranger from that one incredible night turns out to be her new boss – billionaire and publishing magnate Neil Elwood – Sophie can’t resist the chance to rekindle the spark between them…
Ocena: 6/6

Sophie Scaife to dwudziestoczteroletnia pewna siebie, niezależna kobieta. Od dwóch lat pracuje jako asystentka modowej wyroczni, Gabrielli Winters, właścicielki poczytnego, znanego na całym świecie magazynu Porteras. Któregoś dnia, jak co dzień, punktualnie o godzinie ósmej dwanaście Sophie spodziewa się wiadomości od szefowej, ta jednak nie daje znaku życia, ani nie zjawia się w pracy. Siedzibę Porteras ogarniają chaos i panika. Kiedy do biura wkracza Neil Elwood, miliarder, właściciel wielu pism odnoszących sukces nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i na świecie, nowy szef Porteras, Sophie czuje się, jakby ktoś chlusnął jej w twarz kubkiem zimnej wody. Nagle przenosi się sześć lat w przeszłość, do wieczora na lotnisku w Los Angeles, kiedy pod wpływem impulsu postanowiła polecieć do Tokio, zamiast na uczelnię do Nowego Yorku i rozpocząć nowe życie. Okazuje się, że lot został przesunięty. Wtedy poznaje Leifa, tajemniczego dziennikarza, który miał lecieć tym samym lotem, co Sophie. Od słowa do słowa, oboje lądują w hotelowym pokoju, gdzie spędzają upojną noc, o której dziewczyna nigdy nie była w stanie zapomnieć. Kiedy Sophie budzi się, okazuje się, że została sama. W dodatku bez swojego biletu do Tokio. Gdy powraca myślami z powrotem do chwili obecnej, ku jej zdziwieniu okazuje się, że Neil Elwood i Leif to ta sama osoba. Ta sama osoba, która jej nie poznaje...

The Boss to seria książek, która okrzyknięta została kontrą dla Pięćdziesięciu twarzy Greya. To takie "co by było, gdyby...". Co by było, gdyby Pięćdziesiąt... nie była serią o przemocy ubranej w fetysz. Co by było, gdyby nie była tak antyfeministyczna i mizoginistyczna. Co by było, gdyby bohaterka faktycznie była inteligentna i miała silny charakter, oraz bohaterze, który mimo swojego uwielbienia dla BDSM, wcale nie jest skrzywionym psychicznie tyranem, a pełnym szacunku dojrzałym mężczyzną, który nie epatuje swoją zamożnością. 

The Boss to książka, która ma wszystko, czego zawsze chciałam od romansu i erotyki, czyli dobrze opisanych, różnorodnych scen łóżkowych, czy postać kobiecą, która nie ulega mężczyznom i nie widzi w każdej innej kobiecie rywalki, a potencjalną przyjaciółkę i podejmuje mądre, przemyślane, niesamolubne decyzje. Postać męską, która mimo, że lubi się w łóżku zabawić trochę bardziej, niż inni, nie próbuje stłamsić swojej partnerki, a wręcz przeciwnie, wyznając zasadę, że co w sypialni, w sypialni pozostaje. 

Podoba mi się, że Sophie nie wypiera się swojej seksualności, wie, co lubi, wie, czego chce i nie wstydzi się o tym mówić. Podobnie jak Neil, który nie ma oporów przed wyznaniem dziewczynie, że jest biseksualny. W tej książce nie ma czegoś takiego jak Mary Sue, gloryfikowanie dziewictwa i czystości jako wyznaczników wartości kobiety. Nie ma patriarchatu ani protekcjonalnego traktowania, czy umniejszania opinii innych. Nie ma omijania ważnych tematów, nie ma kłamstw, ani zmuszania kobiety do robienia ze swoim ciałem tego, do czego zmusza je społeczeństwo. 

Coś, czego absolutnie nie cierpię, to kiedy książkowy bohater próbuje zdominować bohaterkę, świadomie lub nie, a ona mu ulega. W The Boss Neil i Sophie są sobie równi, rozmawiają o wszystkich swoich obawach otwarcie, przez co nie ma niedomówień i to mi się właśnie podoba. Do tego wszystkiego warto wspomnieć, że książka przesiąknięta jest sarkazmem i humorem.

Domyślam się, że musi się jeszcze wiele zmienić w sposobie myślenia ogromnej części ludzi, żeby to właśnie książki tego typu zostawały okrzyknięte mianem romansu wszech czasów, a nie gloryfikujące przemoc powieści jak Pięćdziesiąt twarzy Greya. Ale może chociaż niektórzy z Was z ciekawości sięgną po The Boss i stwierdzą, że to faktycznie dużo lepsza rzecz niż wiecznie tłamszona główna bohaterka?

Ogólnie rzecz biorąc, jestem zdecydowanie ta tak. Pokochałam głównych bohaterów całym sercem, bo poza tym, że są zabawni, to czytając o nich, nie odnosiłam wrażenia, że to wszystko jest jakieś sztuczne i naciągane. Zabawne dialogi i ciekawa fabuła sprawiają, że wszystko składa się na naprawdę dobrą całość, dlatego jestem już w trakcie czytania kolejnego tomu.

Czy polecam? Jasna sprawa, to bardzo dobry romans.

Seria The Boss:

1. The Boss 
2. The Girlfriend
3. The Bride
4. The Ex
5. The Baby

piątek, 17 kwietnia 2015

Edward Strun - Wolność Urojona


Tytuł: Wolność Urojona
Autor: Edward Strun
Wydawnictwo: Novae Res
Opis: Alan Mere ma wszystko: dobrze płatną pracę, luksusowy apartament na sto trzydziestym drugim piętrze, przyjaciela idealnego w postaci sztucznej inteligencji o imieniu Fred… oraz życie, którego nie znosi.Pewnego dnia spotyka piękną nieznajomą, Syntię, i od tej chwili nie może przestać o niej myśleć. Inne sprawy powoli tracą znaczenie, produktywność Alana w pracy gwałtownie spada, a jego rozkojarzenie natychmiast zostaje zauważone przez przełożonych.
Ocena: 5/6

Zdarza się Wam czasem usiąść i pomyśleć nad życiem? Ale tak naprawdę pomyśleć i zastanowić się, co my tak naprawdę robimy i dokąd zmierzamy? A przede wszystkim po co? Mnie zdarza się dość często, a po przeczytaniu Wolności Urojonej wiem, że nie jestem sama i takich jak ja jest coraz więcej. 

Alan Mere żyje dostatnim życiem. Ma dobrą pracę, piękne mieszkanie, najnowocześniejsze sprzęty i ogólnie wszystko, o czym człowiek w jego wieku i na jego stanowisku marzy. Alan, jak wszyscy inni w wieżowcu, już jako dziecko wiedział, co będzie w życiu robił. Oddanego przez rodziców do wychowalni malucha, od razu zaczęto przyuczać do zawodu, by jako dorosły mężczyzna mógł dawać z siebie sto procent. Alan jednak nie jest do końca zadowolony ze swojego życia. Pęd za pieniędzmi, konsumpcjonizm i wszechobecny seks zaczynają go męczyć. Pewnego razu spotyka kobietę, o której nie może przestać myśleć. To ona sprawia, że mężczyźnie spadają z oczu klapki i dostrzega, jak bardzo różni się prawdziwy świat od tego, którego wizja była mu wpajana od dziecka. Odtąd wszystko w życiu Alana zaczyna się sypać, co z dnia na dzień potęguje jego chęć wydostania się na zewnątrz, wyjście z wieżowca, chęć bycia wolnym. Tylko czy to w ogóle jest możliwe?

Czytając Wolność Urojoną, śmieszy człowieka zachowanie kolegów Alana. Ślepo wierzą w to, co głoszą media i zwyczajnie płyną z nurtem rzeki, który to nurt wypłukuje im z głów jakąkolwiek umiejętność samodzielnego myślenia. Śmieszy, no bo przecież żadne z nas takie nie jest. Żadne z nas nie kupuje suplementów reklamowanych w telewizji, żadne z nas nie wierzy w informacje podawane nam codziennie w radiu, żadne z nas nie marzy o nowiuśkim iPhonie, żadne nie jest uzależnione od internetu czy Facebooka, żadne z nas nie chce mieć więcej i zarabiać więcej, żadne z nas nie przywiązuje wielkiej wagi do rzeczy zupełnie nieistotnych. Brzmi niepokojąco znajomo, prawda? 

Wolność Urojona to antyutopia, ale czyta się ją raczej jak nieco przerysowany dokument. Wieżowiec, w którym żyje Alan to mrowisko, a ludzie to mrówki, które pracują bez wytchnienia w złudnym przekonaniu, że są szczęśliwe, dorabiając tak naprawdę tych, którzy stoją nad nimi z batem. No bo czym lepiej zamydlić oczy i zamknąć usta, jeśli nie nowinkami technicznymi i głoszeniu wszem i wobec, że wszyscy jesteśmy wolni, równi i możemy mówić i robić co chcemy? Coraz częściej łapię się na myśleniu, że tak naprawdę rodzimy się tylko po to, żeby harować za marne grosze, żeby potem na łożu śmierci zdać sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie żyliśmy. Tylko czy jesteśmy w stanie umknąć kapitalizmowi? Czy jesteśmy w stanie zrezygnować ze wszystkich tych dóbr, dzięki którym żyjemy na pozór lepiej, spokojniej i szczęśliwiej? Wystarczy zadać sobie pytanie "czy byłbym w stanie skasować konto na fejsie i zrezygnować z abonamentu na internet?". Jednak może wcale nie musimy rezygnować z życia, jakie znamy, ale najpierw musimy zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy wykorzystywani? Może musimy zajrzeć w głąb siebie i znaleźć to, co tak naprawdę przynosi nam radość? Nie dajmy się stłamsić i nie pozwólmy, by nam wmawiano, że szczęście mogą nam sprawiać tylko takie rzeczy, z których mamy jakąś materialną korzyść. Może wolność to świadomość, że nie żyjemy w świecie, jaki kreują media?

Teraz trochę o samej fabule. Czuję niedosyt. Brakuje mi więcej informacji na temat świata przedstawionego, funkcjonowania społeczeństwa, wątków pobocznych, itp, a cała akcja rozegrała się jak na mój gust zbyt szybko. Mogłaby z tego wyjść całkiem niezła seria na wzór Igrzysk Śmierci czy Niezgodnej, z tym że trochę mroczniejsza i o wiele bardziej realistyczna.

Czy polecam? Jasne. Nareszcie jakiś powiew świeżości w rodzimej literaturze i to w dodatku na poziomie.

Jeśli recenzja jest zbyt chaotyczna - przepraszam. Zabierałam się do jej napisania już kilka dni i nie mogłam dobrać odpowiednich słów. Mimo wszystko starałam się jak mogłam ;)

Wolność Urojoną przeczytałam dzięki uprzejmości autorów.

Książkę przeczytałam w ramach Wyzwania 2015



czwartek, 9 kwietnia 2015

Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen


Tytuł: Dobry Omen
Autor: Terry Pratchett, Neil Gaiman
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Opis: Zgodnie z Przenikliwym i Trafnym Proroctwem Agnes Nutter jedynej całkowicie wiarygodnej wróżki świat skończy się w sobotę. Dokładnie mówiąc: w najbliższą sobotę. Jeszcze dokładniej: zaraz po kolacji. A wieczorem zerwą się armie Nieba i Piekła. Zapłoną morza ognia. Księżyc okryje się krwawym całunem. I to jest główny kłopot Crowleya (byłego węża, dziś agenta Piekła) i jego przeciwnika, a zarazem starego przyjaciela Azirafala (autentycznego Anioła). Bo ni chcą być tu na dole (lub na górze, z punktu widzenia Crowleya).
Ocena: 2/6



Pewnego wieczoru na świat przyszedł chłopiec. Tak naprawdę to dwóch chłopców - jeden z nich to syn amerykańskiego attaché kulturalnego, drugi zaś - syn Mr Younga, najzwyklejszego zjadacza chleba. Jest też trzeci chłopiec, a imię jego Wielki Adwersarz, Pogromca Królów, Anioł Bezdennej Otchłani, Be­stia zwanej Smokiem, Książę Tego Świata, Ojciec Kłamstwa, Szatański Pomiot i Władca Ciemności, zwany dalej Antychrystem, a jeszcze dalej po prostu Adamem. O losie chłopców przesądziła pomyłka sióstr zakonnych (satanistek), które zagrały chłopcami w "trzy kubki", co poskutkowało tym, że żadne z dzieci nie trafiło tam, gdzie trafić powinno. Toteż w niebie, jak i na ziemi, jak i w piekle przez jedenaście błogich lat uważało się, że Warlock, syn attaché kulturalnego, jest Antychrystem, który ma sprowadzić na świat zagładę. Jakież było zdziwienie wszystkich, w szczególności Crowleya - wysłannika Piekieł, kochającego drzemki i swojego bentleya - odpowiedzialnego za cały ten bajzel, Azirafala - anioła, a także bibliofila antykwariusza, oraz Agnes Nutter - od trzystu lat martwej wróżki, której przepowiednia końca świata jako jedyna okazała się trafna i dokładna, kiedy okazało się, że Warlock Antychrystem wcale nie jest. Księciem Piekieł jest oczywiście Adam, ale okazuje się, że on wcale nie chce końca świata...

Przejdę od razu do sedna. Powodem mojej nieobecności jest właśnie ta książka (i zepsuty komputer). Czytałam ją przez ponad dwa miesiące i ogólnie unikałam jak ognia, ale że nie lubię nie kończyć książek, toteż się zmusiłam. Zmaganie się z Dobrym Omenem było jak rodzenie kamieni nerkowych - długie, męczące i bolesne (szczególnie dla oczu). Na początku daje się odczuć, że autorzy bardzo starali się, żeby książka była lekka i zabawna, ale efekt okazał się odwrotny od zamierzonego. Długie, zawiłe zdania wybijają czytelnika z rytmu. W dodatku są to zdania zbudowane w taki sposób, że zanim skończy się je czytać, już się zapomina, co było na początku, a temat zdążył się zmienić pięć razy. Jest tu mnóstwo niepotrzebnych wstawek, które miały mieć charakter humorystyczny, ale często były totalnie wyrwane z kontekstu i znów się człowiek zdążył dziesięć razy pogubić. Myślałam, że po prostu muszę brnąć dalej, że może przywyknę do tego dziwacznego stylu i skakania w fabule, ale przeczytałam połowę książki i nadal nie do końca wiedziałam, co się tak naprawdę dzieje. Ciężko się toto czyta, sama fabuła bywa zabawna (jedno zdanie, tylko jedno, rozśmieszyło mnie tak bardzo, że w samolocie do domu zaczęłam śmiać się w głos), ale na ogół jest raczej nudno. Wystąpiło mnóstwo zupełnie niepotrzebnych wątków, które miały chyba pełnić rolę zapchajdziury i również wybijają czytelnika z rytmu. W notatkach mam napisane, że czasem odnosi się wrażenie, jakby tę książkę napisał ktoś na kwasie. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć konkretnie, dlaczego tak napisałam, ale wierzę, że miałam powód.

O Gaimanie i Pratchetcie słyszałam wiele dobrego, ale po tak kiepskim pierwszym spotkaniu nie wiem, czy skuszę się na coś jeszcze ich autorstwa, bo Dobrym Omenem jestem mega rozczarowana. Sam pomysł niezły, ale wykonanie to totalna porażka.

Czy polecam? Raczej nie.


Książkę przeczytałam w ramach Wyzwania 2015


wtorek, 10 lutego 2015

Not Cool [film]


Tytuł: Not Cool
Reżyseria: Shane Dawson
Ocena: 5/10

Pittsburgh. Grupa nastolatków, starych znajomych z liceum, przyjeżdża do rodzinnego miasta na święto dziękczynienia. Hucznie imprezują, piją, tweetują, blogują, instagramują, skype'ują i robią to, co wszystkie współczesne nastolatki - żyją i uczestniczą w życiu innych za pomocą mediów społecznościowych.

Scotta (Shane Dawson), najpopularniejszego niegdyś licealistę, rzuca dziewczyna, co sprawia, że chłopak załamuje się, ale nie daje za wygraną i śledzi byłą za pomocą aplikacji w smartfonie, chcąc z nią jeszcze raz porozmawiać i może przekonać, by to niego wróciła. Idąc ulicą, nie zauważa nadjeżdżającego samochodu, który go potrąca. Okazuje się, że za kierownicą siedzi Tori (Cherami Leigh), obśmiewana w liceum przez wszystkich, a już szczególnie przez Scotta, który nadał jej ksywę Tori The Whory. Chłopak prosi dawną koleżankę o podwózkę. Ta nie jest temu zbyt przychylna, ale w końcu zgadza się. Przejażdżka owocuje upojną nocą spędzoną w aucie Tori. Tam okazuje się, że Scott nienawidzi studenckiego życia i że nic nie jest tak jak było kiedyś. Życie Tori natomiast zmieniło się kompletnie, dziewczyna jest szczęśliwa i uwielbia studia. Od tej pory ta dwójka postanawia zrealizować wszystkie punkty na liście Tori, przeżywając tym samym przygodę i zakochując się w sobie.

Kolejna historia opowiada o Joelu (Drew Monson) od lat zakochanym w Janie (Michelle Veintimilla), siostrze Scotta. Dziewczyna nie odwzajemnia uczuć przyjaciela, Joel ucieka się więc do najróżniejszych sztuczek, żeby rozkochać w sobie Janie. Z marnym skutkiem.

Shane Dawson jest jednym z bardziej znanych youtuberów, który od zawsze interesował się filmem. Kiedy jego kariera aktorska nie wypaliła, postanowił stanąć po drugiej stronie kamery i tak powstał Not Cool. Film na pewno nie spodoba się wszystkim, bo poczucie humoru Shane'a jest bardzo specyficzne. Sama oglądam jego vlogi, jedne śmieszą mnie mniej, drugie bardziej, ale na ogół śmieszą, jednak jeśli chodzi o jego filmowy debiut... Cóż, nie mogę powiedzieć, żeby to sukces. Historia jest bardzo oklepana, popularny w liceum nastolatek i wyśmiewana przez niego koleżanka ze szkolnej ławy zamieniają się miejscami i w końcu w sobie zakochują. Ta część filmu jest jeszcze do zniesienia. Co mnie totalnie odrzuciło i zmierziło to Joel i jego podejście do Jeanie. Chłopak ma na jej punkcie obsesję i sam przyznaje, że zależy mu tylko na tym, żeby się z nią przespać. Niby jest w niej zakochany, ale w zupełnie obrzydliwy i nieakceptowalny sposób.

Aktorstwo w sumie ujdzie, ale mam nadzieję, że Drew Monsona nie zobaczę już w żadnym filmie. Nie lubię go jako youtubera, jako aktora tym bardziej, bo jest gorzej niż mierny.

Reasumując, wolę oglądać Shane'a na YouTube, a jeśli kiedykolwiek przyjdzie mu reżyserować kolejny film, mam nadzieję, że scenariusz będzie odrobinę bardziej oryginalny. Not Cool to film, który można sobie puścić jako tło dla codziennych obowiązków, nie jest wart poświęcenia mu półtorej godziny pełnej uwagi, bo to historia jakich wiele.

linkwithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...